I pachniała Saska Kępa, a ja chodziłam do przedszkola tuż obok domu Agnieszki Osieckiej. Więc ten sam bez pachniał i dla mnie.
Nie cierpiałam przedszkola. Poranki, kiedy Mama mnie budziła, a ja miałam nadzieję, że jakaś awaria albo siła wyższa sprawi, że dziś będę mogła zostać w domu i nie iść do przedszkola (na pewno na śniadanie będzie kasza manna na mleku i kromka chleba z dżemem truskawkowym). Ale samochód psuł się dosyć rzadko, a tramwaje kursowały regularnie. Więc szłyśmy, ręka w rękę, z młodszym bratem pod pachę i czasem udało się spóźnić i dotrzeć po śniadaniu.
Przedszkolna szatnia, niskie ławki sięgające moich dziecięcych kolan. Szafka z żółtym prostokątem i worek na kapcie. Rysowanie. Wszystkie kredki takie piękne, więc napakowałam ich do kieszeni w fartuszku (może pani pozwoli zabrać mi je do domu?), ale przed leżakowaniem pani zdjęła mi przez głowę fartuszek i kredki rozsypały się tak głośno, że wstydzę się do dzisiaj.
W przedszkolu żyłam od posiłku do posiłku, zastanawiając się, co okropnego dziś zaserwują. Z proponowanych dań (gulasz, papka ze szpinaku, ryż z potrawką z kurczaka, krupnik), najchętniej wybrałabym kompot, albo gęsty kisiel z zatopionym kawałkiem jabłka, które dryfowało w nim jak w magicznej lampie. Ale nie było dyskusji, trzeba było jeść. I basta.
A potem przymusowe leżakowanie, można było wtedy marzyć, podsłuchiwać rozmowy nauczycielek („udało się kupić czekoladowe beczułki Wedla nadziewane alkoholem!” „A siostra Wiesi wyjechała na stałe do Berlina”), no i znów wychodziliśmy na podwórko. Pachnące bzem, kwitnące aksamitkami szczelnie wypełniającymi betonowy kwietnik, na który od czasu do czasu wpadałam bujając w chmurach. Auć! Starte kolana, odklejające się zbyt szybko plastry z opatrunkiem. Ganialiśmy od jednego krzewu śnieguliczki do drugiego, zbierając ślimaki i patyki, których, broń Boże, nie wolno było wnieść do przedszkola. Musiały warować na podwórku, czekając na jutro albo na poniedziałek.
I zawsze, kiedy nadchodzi Dzień Dziecka, wracam do tamtych chwil (pozornej tylko beztroski) i kochanych osób, których dziś już nie ma, którzy w czasach totalnego braku wszystkiego, potrafili nam dać uwagę, rozmowę i czas. Posiedzieć z nami na ławce, gapiąc się na boisko z pofalowanym asfaltem i zdezelowanym koszem do koszykówki, zapytać „A co byś dziś zjadła, Elizko?”. A Elizka, po przedszkolnej paszy, marzyła o misce czerwonego barszczu, z wielką łychą gęstej śmietany i talerzem odsmażonych ziemniaków, które można było do woli ładować do zupy. Albo o zupie wiśniowej z wiśni z kompotu, z domowym makaronem, który suszył się na prześcieradłach rozpostartych na wersalce. A potem siedziałam przy stole przykrytym szybą i malowałam akwarelami topole i bańki mydlane.
Dziś pragnę tylko nigdy o tym nie zapomnieć. Zachować w sercu i głowie te wspomnienia, zapachy, wciąż żywe, wystarczy tylko zamknąć oczy.
Pięknego Dnia Dziecka dla nas wszystkich <3
Zupa owocowa mojego Dziadka
Wiem. To najbardziej banalny przepis, który trudno nawet nazwać przepisem. Kto z nas nie umie ugotować kompotu, prawda?
Składniki
- 1 duży słoik kompotu z wiśni, najlepiej domowy (lub 1/2 kg świeżych lub mrożonych wiśni i ok. litr wody)
- laska wanilii przepołowiona
- domowej roboty makaron (jeśli ze sklepu, to koniecznie makaron jajeczny, „domowy” np. nitki)
- łycha śmietany
- opcjonalnie: cukier do smaku
Przepis
Dziadek po prostu podgrzewał w wielkim garze kompot z wiśni, który był już słodki. Nakładał na talerze świeżo ugotowany, domowy makaron (z mąki, ciepłej wody i jajek) i podawał z łychą śmietany.
Jeśli nie mamy gotowego kompotu to wiśnie zalewamy wodą, zagotowujemy, dosładzamy do smaku. I podajemy z makaronem (ja lubię tu dosyć gruby makaron).
I tyle.
Smacznego 🙂