Przez tydzień byłam zupełnie sama, potrzebowałam czasu, by popracować w ciszy i spokoju. Moim towarzystwem były ptaki za oknem, trzy zaskoczone moją obecnością zające i małe stadko nic nie robiących sobie z mojej obecności, saren.
I nadeszła kolejna wiosna, blog skończył 19 lat, a ja wciąż tu jestem :) Ostatnie miesiące bardziej offline niż online, pochłonięta przyziemnymi sprawami i moim nowym ogrodem, który wciągnął mnie bez reszty i każdą wolną chwilę spędzam na łonie natury. Wreszcie mam kawałek swojego miejsca na Ziemi, gdzie mogę sadzić i snuć wizje na temat tego, jak ogród będzie wyglądał za 30 i za 100 lat, nawet jeśli mnie już tam nie będzie. Utonęłam w morzu książek o ogrodach naturalnych, ogrodach permakulturowych, ogrodach bez przekopywania, a przede wszystkim ogrodach przyjaznych naturze. To jest mój podstawowy cel – działać tak, by było zgodnie a nie wbrew, choć czasem trzeba pójść na kompromisy. Póki co nie walczę z mrówkami, murarkami, „robakami”. Chodzę, patrzę, przyglądam się wszystkiemu, co mnie otacza. Ten ogród to moje miejsce, w którym stworzyłam sobie Dom Pracy Twórczej. Po mojemu, zgodnie z tym, o co prosiło serce. Prosiło tak długo, aż wreszcie się doczekało. Kiedy weekend milknie wraz z ostatnimi turystami, którzy odwiedzają nasze okolice, przychodzi cisza, która nie boli. Cisza wypełniona śpiewem ptaków, cykaniem owadów, dźwiękiem łamiących się gałęzi. Zapinam psa na smycz, idę przez siebie i jedyne, co czuję, to wdzięczność za to, czego pozwala mi dziś doświadczać mój los. Może Bóg, a może natura, już sama nie wiem, co. Dzwony kościelne w oddali przypominają mi o dzieciństwie, beztroskich chwilach z Babcią, za którą tęsknię najbardziej na świecie. To z myślą o niej tworzę swoje miejsce na Ziemi, to ona jest adresatką moich pytań, na które zawsze znajduję w końcu odpowiedzi. Im jestem starsza, tym bardziej widzę, jak kluczowe dla naszego życia jest dzieciństwo, jak często do niego zaglądamy. Ja zaglądam na pewno. Czasem myślę o tym, jaki to paradoks – byłam w najpiękniejszych miejscach na świecie. Byłam tam, gdzie bardzo chciałam być. A największe szczęście i spokój znalazłam gdzieś w niepozornym miejscu, gdzieś między lasem a łąką, z kilkoma sąsiadami, otoczona dzikimi zwierzętami, ptakami w ilościach niemożliwych do ogarnięcia rozumem człowieka wychowanego i żyjącego tyle lat w mieście. Klęczę więc na gołej ziemi, wyciągam spomiędzy bylin korzenie szczawiu i zadaję sobie pytania o to, jak często telefon jest dla nas substytutem życia? Ile nas samych wśród zapisanych tam pomysłów, zdjęć, inspiracji?
Przez tydzień byłam sama. Ugotowałam garnek zupy ziemniaczano-porowej, do której dodałam łososia. Upiekłam bochenek żytniego chleba i jadłam to trzy razy dziennie, nie dlatego, że nie było nic innego, ale dlatego, że tego mi właśnie było trzeba.
Moje ulubione wiejskie i miejskie bazarki z warzywami, jabłkami, młodymi sadzonkami pomidorów i papryk, stosami jajek znowu powoli zaczynają wyznaczać rytm i tematy naszych posiłków. „Kiedy będą młode ziemniaczki?” pytam mojego ulubionego pana od ziemniaków. „A jeszcze z miesiąc trzeba poczekać”. Czekam więc, wyjmując z ziemi moje pierwsze w życiu rzodkiewki siane kilka tygodni temu. Zaledwie garstka, ale jak cieszy. Wszystko takie nowe i tak cieszy, jakbym urodziła się zaledwie wczoraj.
Życzę Wam cudownej, pełnej miłości i dobrych ludzi wiosny.