Jak się zmieniała moja kuchnia na przestrzeni tych wszystkich lat, od kiedy zaczęłam gotować? Bo choć na blogu są ostatnio głównie ciasta, to przecież codziennie jest na stole obiad. I jest śniadanie i drugie śniadanie i kolacja i podwieczorek też jest. Gotujemy dużo. Ale zmieniło się wiele, począwszy od sposobu robienia zakupów. Dawniej robiłam mega wielkie zakupy, lubiłam mieć w domu wszystko. Lubiłam zajrzeć do lodówki i obmyślać, co by tu ugotować. Lubiłam być przygotowana na niemal każde kulinarne zachcianki. Czy to dobrze? Z jednej strony tak, bo nie było sytuacji, w której na hasło „zjadłabym coś” nie byłoby „czegoś”, co zaspokoi moje zachcianki, a z drugiej marnowałam sporo jedzenia. Mała rodzina, o ile nie je bez przerwy, nie jest w stanie przejeść wielkich zakupów. Przynajmniej moja 🙂
Dziś zakupy robię inaczej i gotuję zupełnie inaczej. Właściwie to śmiało mogę powiedzieć, że dziś moja kuchnia funkcjonuje na zasadach, na jakich chciałam ją zawsze prowadzić: kupuję, gotuję, zjadam. A kiedy zjem, idę po kolejne zakupy. Nie dokupuję w międzyczasie, gromadząc poprzednie zakupy, na które nie bardzo mam już ochotę. Nie doszłam do tego wszystkiego sama, siłą woli, oj nie. Rozwiązaniem okazał się mąż z Poznania, który marnować nie lubi niczego, a już jedzenia w szczególności. To od niego nauczyłam się, że „nie mamy nic do jedzenia” niewiele ma wspólnego z prawdą, bo kawałek pora, tego, czy tamtego, hop do woka i mamy kolację. Trochę się na początku buntowałam, przyzwyczajona do tego, że lodówka musi kipieć od towaru wszelkiej maści. Szybko jednak zrozumiałam i doceniłam sens takiego podejścia do jedzenia.
Mam w domu z tysiąc książek kucharskich. Albo i lepiej. W chwilach „zjadłabym coś, ale zupełnie nie wiem, co”, potrzebuję inspiracji, czegoś, co mnie zaskoczy. Otworzy kulinarne klapki w mojej głowie i da mi jakieś nowe połączenie, nowy smak, nowe „coś”. Niewiele książek jest w stanie odpowiedzieć na moją potrzebę „czegoś z niczego”. Zdałam sobie sprawę z tego, że w takich chwilach sięgam najczęściej po dwóch autorów: Jamiego Olivera i Nigela Slatera. Ostatnio szczególnie upodobałam sobie przepisy tego drugiego. Okej, nie są one bardzo precyzyjne, ba, czasem w ogóle wszystko jest „na oko”, a czasem trzeba kombinować, bo sosu jest zdecydowanie za mało albo za dużo, ale to jest kucharz, hmn, nie do końca kucharz, raczej kucharz domowy, jak Ty czy ja, który pisze w taki sposób, w jaki moja Babcia czy Mama przekazywały mi wiedzę na temat przepisów. Tego kawałek, tamtego garść, tu podgotuj, a tam wyłącz, jak się zagotuje.
Znam wiele osób, które mają jego ostatnią książkę „Jedz”. Mówią mi najczęściej: mam, ale w ogóle z niej nie gotuję. Taka nieprecyzyjna, bez zdjęć, jakoś nie i nie. Może na mnie działa, bo dzieciństwo upłynęło mi na czytaniu podręcznika dla Technikum Gastronomicznego, gdzie z wypiekami na twarzy czytałam o „rozbieraniu drobiu”. Czytałam, a żeby zrozumieć, musiałam włączyć wyobraźnię. Być może dlatego dziś wystarczy mi zobaczyć jakieś połączenie i dopisek: ciepłe i kojące, żeby wstać i udać się do kuchni.
Dziś, aby oszczędzić czas, często zakupy robię pod konkretne przepisy. Kiedy wiem, że kulinarna wena mnie opuszcza, wybieram trzy obiady, robię listę i gotuję to, co sobie zaplanowałam. Wszyscy są zadowoleni, a ja mam spokojną głowę i regularnie opróżnianą lodówkę, bez wyrzutów sumienia, że ser się przeterminował, a banany sczerniały.
Bardzo lubię książki kulinarne osób, których smak znam. Wiem, że lubią określone produkty (które i ja lubię, ha!), że, lubią, dajmy na to, długo duszone potrawki albo szybkie sałatki z jakimś ciepłym dodatkiem (serem halloumi, lekko podsmażoną rybą, itp). Lubię, bo poruszanie się po takiej książce jest dla mnie bezpieczne w chwilach kulinarnej awersji do mieszania w garnkach.
A i zapomniałam napisać, choć miesiąc się już kończy, że w marcu, miałam przyjemność gościć w dwóch magazynach: „Elle” i „Twój Styl”. To wielkie wyróżnienie i super przygoda. Zachowam dla wnuków 😉
Kurczak Nigela
Zrumień na ogniu 6 udek kurczaka, a następnie dodaj obraną i pokrojoną na cienkie plasterki cebulę, 2 ząbki czosnku w plasterkach i 2 łyżki przyprawy ras el hanout*. Dodaj garść suszonych moreli (nie miałam, użyłam rodzynek), 2 pokrojone pomidory (użyłam koktajlowych) i 800 ml bulionu drobiowego (nie miałam, użyłam wody). Zagotuj, dopraw, przykryj pokrywką i duś na małym ogniu dobrą godzinę. 3 porcje
*do kupienia w sklepach z żywnością orientalną/arabską/online
Przepis pochodzi z książki Nigela Slatera „Jedz”, wyd. Filo.