Okruszki z Wielkopolski – w końcu jesień!

Nigdy wcześniej tak bardzo jak teraz nie kochałam jesieni. Ale dobrze wiem, dlaczego. Ta miłość jest splątana z przyrodą, a ja po prostu zwariowałam. To, co jest urzekające w Poznaniu (choć sami Poznaniacy często twierdzą, że Poznań jest zabetonowany i bez roślin) to zieleń. Dzielnice, w których pozwala się swobodnie rosnąć temu, co zasadzono dawno (albo mniej dawno) temu. Osiedle Warszawskie, Antoninek z ich sumakami rosnącymi na każdym kroku, przebarwiającymi się na żółto i czerwono, z kasztanami, które dzieci zbierają w szkole. Parki, ach te parki… Widzę tu tyle drzew i krzewów, które pamiętam z dzieciństwa – jarzębiny, kaliny, śnieguliczki, dęby i kasztanowce. Jak się dobrze przyjrzysz, to na luzie wypatrzysz w trawie grzyby (niekoniecznie te jadalne, ale jednak!). O ile w Warszawie miałam momenty totalnej niechęci do wychodzenia z domu wtedy, kiedy nie muszę, o tyle tu szukam okazji do tego, żeby się przejść. Można powiedzieć, że moje zielone serce znowu jest wypełnione tak, powiedzmy, w 80%. Pozostałe 20% to mój ogród na wsi, jeszcze zupełnie dziki, z kilkoma drzewami-samosiejkami. Mam malutkie dęby, leszczyny, brzozy, klony polne, sosny. Takie roślinne przedszkole, może nawet żłobek. Lato było czasem obserwacji. Co rośnie, gdzie, jak, co mogę zachować, co chciałabym dosadzić. Przede wszystkim zero rewolucji. Nastawiam się na współpracę z przyrodą. Czuję, że to dobry kierunek, czuję, że Matka Natura weźmie mnie za rękę i mnie poprowadzi. Pozbyłam się młodzieńczej niecierpliwości, złości na nie taką ziemię, nie taką stronę świata, nie takie to, nie takie tamto. Biorę wszystko z otwartym sercem: mrowiska w najmniej oczekiwanych miejscach, krecie wykopki, a przede wszystkim niezliczoną ilość owadów, o jakich nie śniło się filozofom.

To, co w moim dzikim ogrodzie najwspanialsze, to absolutna akceptacja wszystkiego, kiedy tam jestem. Problemy i zmartwienia, które urastają do gigantycznych rozmiarów, kiedy jestem w mieście i nie mogę spać, tam odchodzą na plan dalszy, bo zmienia się perspektywa. Długo czekałam na to, żeby go mieć. Czy tak go sobie wyobrażałam? Kiedy byłam bardzo młoda, marzyłam o angielskim ogrodzie, a potem o japońskim. Na skrawkach ziemi, które miałam do dyspozycji próbowałam uprawiać rośliny marzeń. Z wieloma szło mi całkiem nieźle, inne pokazały mi, że są dla mnie zbyt trudne, a ich uprawa bywa rozczarowaniem. Tak było np z różami, które chorowały. Walczyłam z chorobami grzybowymi róż, z mszycami. Wciąż mi się bardzo podobają, ale chyba straciłam do nich serce i wolę je podziwiać u innych. Niektóre rośliny mnie zaskoczyły swoją ekspansywnością, a były i są też i takie, które idealnie ze mną współpracowały i z nawiązką wynagrodziły mi trud, jaki włożyłam w ich pielęgnację. Można powiedzieć, że dużo się nauczyłam przez te wszystkie lata. Ale mimo że trochę wiem, to wciąż się cieszę, kiedy okaże się, że coś jest mi kompletnie nieznane, choć wydaje się, że wszyscy dookoła wiedzą, co to jest. (Dzień dobry, zimowity). To trochę tak, jak odkrywać nowy ląd.

Jesień w tym roku to czas fascynacji podziemnym światem grzybów. Zaczęło się od tego, że natknęłam się na książkę „W poszukiwaniu matki drzew” Suzanne Simard, w którym podejmuje ona temat „podziemnego świata grzybowego internetu”. Po angielsku nazywa się to Wood wide web, rośliny komunikują się ze sobą, dostarczają sobie nawzajem pożywienie, wspierają się w rozwoju albo niszczą konkurencję. A wszystko to za sprawą cienkich nici grzybni (Mycelia), która rozwija się głęboko pod ziemią. Przeczytałam tę książkę, a potem już poszło, jak zawsze, kiedy wpadnę w jakiś temat jak śliwka w kompot. Jest kilka książek na ten temat, napisanych w sposób przystępny i zachęcający do dalszych poszukiwań, ale o tym… w następnym poście, bo uciekam do ogrodu, a Wam życzę cudownego, długiego weekendu!

9
Previous Post
Next Post