Jeszcze do niedawna wciąż było ciepło – piękne słoneczne dni lekko przeplecione tymi deszczowymi, kiedy chowałam głowę w kaptur. Klon przed naszym domem zgubił wszystkie liście, a trwało to zaledwie moment. Ot, stałam przy oknie trzymając w rękach kubek z gorącą herbatą i patrzyłam przez szybę, jak spadają liście. Jeden za drugim. Zadziwiające tempo oczyszczenia i pozbycia się tego, co już niepotrzebne. Nie minął tydzień, a ekipa porządkująca wkroczyła z grabiami i workami i przez kolejne siedem dni grabiła, zbierała, wywoziła. Trawnik się przerzedził i uporządkował, jak łysiejąca głowa mojego dziadka po przedświątecznej wizycie u fryzjera.
Chcę zachować tu trochę wspomnień z tego pierwszego w nowym domu listopada, z tych ramion szeroko otwartych, które mnie przytuliły i dały nadzieję na to, że będę szczęśliwa i że wszystko się ułoży.
Szukam swoich ścieżek. Miasto wydaje się kompaktowe, a ja coraz rzadziej patrzę w mapę w telefonie, choć wciąż nazwy ulic są dla mnie jak zagadki.
Chcę zapamiętać tę jesień, w której spotkało mnie tyle dobrego. Te dobre chwile chcę zachomikować, upchnąć w szufladach, zakonserwować na później, by w chwilach smutku, móc otworzyć taką szufladę i cieszyć się jej zawartością jeszcze raz.




10 listopada na Zamku w Poznaniu świętowano Dzień Gastronomii i premierę książki o poznańskich lokalach: „Fyrtle: My tu jemy”. Zostałam zaproszona do panelu. Na sali było 450 osób, prezydent miasta, przedstawiciele poznańskiej gastronomii i publiczność, która kocha jeść i interesuje się tym, co się dzieje w Poznaniu. To był piękny dzień. Poznałam tyle nowych osób. Wieczór zwieńczony kolacją w małym gronie w restauracji Modra – moim ukochanym poznańskim lokalu, do którego wracałam za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżałam. Modra to Dorota, Szymon i ich Ekipa.
To kuchnia szczera, prawdziwa, z troską o produkt. Miejsce, w którym możesz się skryć i ronić łzy nad szagówkami, bo smakują jak u ukochanej babci. Mam tak duży szacunek do ludzi, którzy potrafią karmić w ten sposób. Na drugi dzień był wielki Dzień Niepodległości, a restauracje szykowały się do wydawania dań z bardzo popularnej tu gęsiny: „Gęsina na Świętego Marcina”. I do rogali świętomarcińskich, które w Poznaniu smakują inaczej niż w innych rejonach Polski, pewnie dlatego, że są tu zakorzenione w tradycji.
W tym miesiącu kilka razy odwiedziłam studyjne Kino Muza. Przepiękne, stare, ale odrestaurowane kino, do którego wchodzi się przez bramę wprost z ulicy Święty Marcin. Klimat jak z filmów o Nowym Jorku. W środku kawiarenka, w której możesz kupić kieliszek wina albo grzańca albo filiżankę herbaty i wejść z tym na seans. Pełna kultura, normalność, zaufanie.
Odwiedziłam Bibliotekę Raczyńskich – przeglądając jej katalog w internecie natknęłam się na informację o warsztatach dla dzieci, podczas których było można robić popularne w PRL-u „pop upy”czyli trójwymiarowe, przestrzenne książeczki. Było pięknie, było ciekawie, a sama biblioteka zachwycająca. Zapisałam się, wypożyczyłam kilka pierwszych książek, popatrzyłam przez wielkie okna na Plac Wolności. Cienie liści tańczyły na ścianach okalających plac budynków, świeciło słońce, przycupnęłam na ławce, by napić się wody i patrzyłam, jak robotnicy montują karuzelę i budki, które już niedługo będą świątecznym miasteczkiem serwującym lokalne potrawy. Byle nam prószącego śniegu nie zabrakło.
Muszę też wspomnieć o Zamku Cesarskim. Jego zwiedzanie dopiero przede mną, ale wnętrze robi oszałamiające wrażenie, podobnie jak klimatyczne kawiarnia i księgarnia Bookowski na ostatnim piętrze. Jeśli, jak ja, lubicie odpoczywać w takich miejscach, to bardzo Wam polecam. Na Zamku jest także Kino Pałacowe. Jeszcze nie byłam, ale… to kwestia czasu.
Z kulturalnych rozrywek, wybrałam się do Kinoteatru Apollo (bardzo klimatyczne miejsce, więc chciałam tam pójść i to przeżyć) na sztukę „Nic się nie stało”. Temat historii piłki nożnej średnio mnie interesuje, tym razem „poszłam na aktorów” – szczególnie po obejrzeniu serialu Netflixa „Dziewczyna i astronauta” chciałam zobaczyć na deskach teatru Jędrzeja Hycnara i Jakuba Sasaka. I nie zawiodłam się! Do dopełnienia radości z oglądania sztuki wspaniały (lubię go w filmach bardzo, pierwszy raz widziałam go na scenie) Piotr Głowacki i przepiękna, zdolna i pełna seksapilu Paulina Chruściel. Nie wiem, czy w dzisiejszych zwariowanych czasach można tak pisać, ale naprawdę nie dało się od niej wzroku oderwać. A w każdym razie ja, po samotnej wyprawie do teatru, wróciłam do bazy i mówię do Inżyniera: no po prostu musisz zobaczyć tę piękną dziewczynę!

Trochę szybko mija ta jesień, mam nadzieję, że zima będzie łaskawa i będę mogła nadal dużo łazić, gubić się, poznawać. Poznałam tu już tyle wspaniałych osób, mam w sobie dużo pokory i wdzięczność za to, że zostałam tak miło przyjęta, choć mówi się, że Poznaniacy są chłodni i trzymają dystans.
Jeszcze tyle bym chciała zobaczyć.
A potem do Poznania przyjechała Gosia Konieczna, twórczyni Wycinków w termosie (zobaczcie sobie na Instagramie albo w Internecie). Gosia zrobiła w Poznaniu warsztaty z twórczych słownych kolaży. Opowiadała nam, że dawno temu zainspirowało ją złamane serce i Wisława Szymborska, która znana była z takiej formy listów. Przyznam szczerze, że z twórczością Wisławy związek mam neutralny, zapewne jeszcze nie dorosłam do tego, żeby jej wiersze poczuć mocno w trzewiach, za to Wycinki w termosie najczęściej trafiają w samo sedno moich życiowych zagwozdek. Przez bite cztery godziny w małej grupie siedziałyśmy wycinając i sklejając słowa, fragmenty wierszy i piosenek, parafrazując słynne cytaty i po prostu miło spędzając czas. Wróciłam szczęśliwa szczęściem dziecka, które ma nową panią od plastyki, która zaszczepiła w nim coś pięknego. Wiadomo – przyszłam do domu z wielkimi planami kontynuowania dalszej zabawy, ale, jak to zwykle w moim życiu bywa, sprawy przyziemne kazały mi odłożyć na półkę kopertę z planami zabawy słowem. Ale nie zapomniałam o niej.

W tym roku zjadłam też kilka rogali marcińskich/świętomarcińskich/z białym makiem. Jak zwał, tak zwał. Te świętomarcińskie to takie, które mają certyfikat, a certyfikat jest tylko na rogale na margarynie, która budzi w niektórych kręgach duży sprzeciw. Poniekąd to rozumiem, niemniej jednak zjadłam w tym roku rogala z cukierni Kandulski (z certyfikatem, zatem na margarynie) i… naprawdę bardzo mi smakował. Zatem już się tak nie spinam i nie ekscytuję tym, czy na maśle czy na niemaśle. Na maśle uwielbiam rogale z pracowni OVO Michała Doroszkiewicza (ale ja w ogóle uwielbiam OVO i Michała, bo to pedant i pracuś, który wszystkie ciastka dopracowuje do perfekcji), smakował mi też maślany rogal ze Smażonego Mleka (ale w Smażonym to koniecznie, ale to koniecznie trzeba zjeść przede wszystkim cynamonkę), całkiem niezły był też rogal z Pączek w maśle (tutaj polecam pączki – nigdy się nie mogę im oprzeć, kiedy jestem w okolicy, a bywa że jadę i bez okazji). Ostrzyłam sobie ząbki na rogala z Bardzo, ale, niestety, pokonało mnie choróbsko i nie dotarłam. Pewnie będzie okazja w przyszłym roku :) Tak więc, gdyby mnie ktoś zapytał dziś, teraz, gdzie po rogala, to bym powiedziała: na maśle do Ovo, na margarynie do Kandulskiego (a tak w ogóle, to sobie przypomniałam, że Michał był uczniem pana Kandulskiego). Ale co będzie za rok? Któż to wie.

Listopad to też zawsze czas w moim życiu wypełniony choróbskami przynoszonymi z przedszkola i tramwaju, a mnie choroby powalają na amen i nie nadaję się wtedy do życia. Śpię, ile się da, a jak już mniej śpię, to szukam zajęcia dla głowy. I tak znalazłam sobie Jeżycjadę w wersji audiobooka czytanego przez samą Małgorzatę Musierowicz. (Od razu odpowiadam, bo wiem, że zapytacie – słucham na Legimi, gdzie mam abonament od kilku lat, wciąż nie mogąc się nadziwić, że za kilkadziesiąt złotych miesięcznie mam tyle książek do przeczytania. Nie wszystkie, niestety, ale może i stety, bo dzięki temu wciąż pragnę książek w papierze). Wprawdzie w opiniach na Legimi ludziska marudzą, że nie podoba im się, jak Pani Małgorzata czyta, ale ja absolutnie nie podzielam tego utyskiwania. Mnie się akurat podoba. Kładę głowę na poduszkę, zamykam oczy i jestem w krainie dzieciństwa z babcią, która czyta mi bajkę. Tak to widzę. Wstyd się przyznać, ale wcześniej nie czytałam Jeżycjady. Ot, wiedziałam, że jest, znałam poszczególne tytuły, wiedziałam mniej więcej, o co tam chodzi, ale jakoś nigdy nie przeczytałam. Dziś wiem, że to dlatego, że wtedy wszyscy czytali i mówili musisz to przeczytać. A jak wszyscy czytają i mówią musisz, to we mnie zawsze się odzywa jakaś taka dziecięca przekora, która każe mi odkładać czynności na jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość. Z tego też powodu jest mi nieznana w szczególe historia Ani z Zielonego Wzgórza, którą panie bibliotekarki usilnie polecały w czasach mej wczesnej młodości. Historia mnie porywa, ale to chyba jeszcze nie ten czas, żeby przeczytać wszystko. Albo, co też wielce prawdopodobne, ten czas już bezpowrotnie minął.

Dużo się dzieje. Myślałam, że w tym Poznaniu będzie takie prawdziwe SLOW, ale jest jedynie SLOWER ;) Często mnie ktoś pyta (naprawdę często!): Nie tęsknisz za Warszawą? Na razie nie. Może tylko czasem jakiś wzrusz mnie ogarnia, kiedy oglądam fotki z mody miejskiej, zwanej street style fashion (bardzo ładnie!) i widzę w tle warszawskie miejscówki, które znam lepiej niż własną kieszeń. No i za rodziną tęsknię, ale to wiadomo. Zawsze tak jest – jak ich masz blisko, na wyciągnięcie ręki, to wciąż za daleko, żeby wsiąść w auto i do nich pojechać, a jak wyjedziesz do innego miasta, to zaraz wielkie halo „Oj jak bardzo bym chciała teraz do mamy na gołąbki!”. No cóż, życie. Będziemy bardziej cieszyć się sobą, kiedy się zobaczymy na żywo.

Ale Poznań, w porównaniu z Warszawą, jest rzeczywiście bardziej SLOW. Ludzie spieszą się jakoś mniej, choć wiadomo, że się spieszą. W Warszawie myślałam, że taka wiejska ze mnie dziołcha się ostatnio zrobiła, że najlepiej by mi było na wsi, ale okazało się, że na teraz Poznań jest w sam raz szyty na moje potrzeby. Na kino, na teatr, na rogala świętomarcińskiego i na cześć! na ulicy. Przede wszystkim mam chęć i czuję potrzebę wyjścia z domu, pójścia do biblioteki i POZNAWANIA. O mamuniu, jak bardzo mnie dziś interesuje poznawanie.
To by było na tyle. Do miłego przeczytania niebawem!
Wasza korespondentka z Poznania,
Liska
