Lubię odkrywać nowe lądy. Lubię ten moment, kiedy jakiś impuls – obraz, słowo, piosenka, danie uruchamiają we mnie ciekawość, żeby drążyć dalej i głębiej. Lubię te chwile, kiedy w powieści autor opisuje utwór Schuberta tak malowniczo, że budzi się we mnie potrzeba, żeby go posłuchać. Jednego wykonania, a potem następnego.
Kiedy byłam młodsza i miałam więcej czasu, nieustannie zapisywałam się na jakieś kursy. Chciałam dotknąć i spróbować wszystkiego.
W ubiegłym roku, żeby nie zwariować, szukałam nowych zainteresowań, ale tak naprawdę te zainteresowania mnie znalazły. Zaczęło się od Netflixa i szukania „czegoś na wieczór”. A może serial koreański? Nie, matko, tylko nie koreański. A może jednak?
Włączyliśmy „Stranger”. Pierwszy odcinek – taki sobie. Ale słuchaj, wiele seriali nam się w pierwszym i drugim odcinku nie podobało, obejrzyjmy ze dwa, najwyżej później poszukamy czegoś innego. Po trzecim już nie mogliśmy się oderwać.
Nagle przypomniałam sobie, że mam w domu książkę „Koreańczycy – w pułapce doskonałości„. Ten tytuł jest trochę mylący i sugeruje coś… hmn… niezbyt interesującego. Jest to historia amerykańskiego gościa, który zmęczony swoim życiem dziennikarza, znajduje zatrudnienie w Samsungu i to nie byle gdzie, bo w samej Korei. Opisuje tam swoje perypetie, różnice kulturowe, ale przede wszystkim jest tam kawał historii tego niesamowitego kraju. Jak to się stało, że w ciągu trzydziestu lat Korea jest dziś taką potęgą? Ta książka jest naprawdę świetna. Nie udało mi się wielu osób namówić do jej przeczytania, bo „Korea? Hmn…”.
Potem uzmysłowiłam sobie, że w naszej dzielnicy jest restauracja koreańska. Coś w niej zjedliśmy, na oknie leżały książki kucharskie. „Czy one są na sprzedaż?” – zapytałam. Były.
Wróciłam do domu, zaczęłam wertować przepisy i zaznaczać karteczkami te, które chciałam wypróbować. Potem przyszła kolej na kolejne książki z kuchnią koreańską. Czytałam, gotowałam, próbowałam.
Dziś, choć od pierwszego zauroczenia Koreą Południową nie minęło przecież zbyt wiele czasu, przeczytałam na jej temat całkiem sporo. Nie tylko o historii, języku i kulturze. Zainteresowałam się koreańską poezją i dawną literaturą. Przyjrzałam się koreańskiej pielęgnacji, no i zwariowałam na punkcie koreańskich seriali zwanych k-drama. Mogę śmiało przyznać, że wpadłam, jak śliwka w kompot.
Ta kultura, choć widziana przecież z bardzo daleka, urzekła mnie i zaintrygowała. I pragnę dowiedzieć się o niej tyle, ile się da.
Dziś chciałabym Was zaprosić na jedno z najpopularniejszych koreańskich dań – Japchae. Kiedy próbowałam odtworzyć je po raz pierwszy w domu, użyłam makaronu ryżowego i… trochę popłynęłam, niezupełnie w odpowiednim kierunku. Dziś już wiem, że to danie smakuje najlepiej, kiedy zrobisz je używając makaronu z batata (ja używam czasem też makaronu z manioku). To sprężysty, przezroczysty makaron, który kupuję w sklepie z żywnością azjatycką. Fajne w nim jest to, że wystarczy go moczyć w wodzie przez kwadrans, a potem dodać do warzyw na patelni i chwilę podsmażyć. To danie jest pyszne i moje dzieci też bardzo je lubią.
Kuchni koreańskiej uczę się na razie od dwóch osób: Sohui Kim – korzystam z jej książki „Korean Home Cooking” i Maangchi (polecam jej kanał na YT, ja mam również jedną z jej książek). Jeśli chodzi o Maangchi to słyszałam zarzuty, że jej kuchnia nie jest w pełni oryginalna, że jej dania są na amerykańską nutę, itp, itp – musicie sprawdzić sami i ocenić. Mi akurat odpowiada to, co ona prezentuje, nie mam ambicji gotowania w 100% po koreańsku.
Japchae
Możesz zrobić to danie w opcji wege lub z mięsem. Ja zazwyczaj robię je właśnie w dwóch wersjach (na zdjęciach z piersią eko kurczaka). Mięso dodaję dopiero po podzieleniu dania na porcje.
/Korzystałam z przepisów Maangchi i Sohui Kim/
Składniki
Sos do mięsa (jeśli go używasz, możesz pominąć. Możesz mięso zastąpić twardym tofu):
- 1 pierś eko kurczaka pokrojona na długie paski
- 2 łyżeczki sosu sojowego
- 1 łyżeczka brązowego cukru
- 1 łyżeczka oleju sezamowego
Sos do warzyw:
- 70 ml sosu sojowego
- 4 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę
- 1/4 łyżeczki pieprzu świeżo mielonego
- 3/4 łyżki cukru trzcinowego
Warzywa:
- 4-5 szalotek lub dymek, drobno posiekanych
- 1 marchew, obrana i pokrojona „na zapałki”
- 1 papryka, pokrojona w cienkie paski
- 5 łyżek oleju roślinnego
- 2-3 garści szpinaku baby
- 1 łyżka uprażonych nasion sezamu
- 3-4 grzyby shitake (namoczone przez 30 min w wodzie i odciśnięte)
Makaron
- ok. 200 g suchego makaronu z batatów (do kupienia w sklepach z żywnością azjatycką), namoczony w zimnej wodzie przez około 40 minut (lub zgodnie z instrukcją na opakowaniu). Na zdjęciach jest makaron z manioku, który według mnie również się do tego dania nadaje.
opcjonalnie: cieniutki omlet usmażony z 1 jajka i szczypty soli, pokrojony na cienkie paski
Przepis
- Wymieszaj sos do mięsa. Połącz go z mięsem, wymieszaj dokładnie i schowaj do lodówki do zamarynowania na około godzinę.
- Pokrój w paski namoczone i odciśnięte grzyby.
- Wymieszaj i zmiksuj składniki sosu, którego użyjesz do warzyw.
- Na głębokiej patelni (używam woka) rozgrzej 1 łyżkę oleju. Usmaż zamarynowane mięso i odłóż je na bok.
- Wytrzyj dokładnie patelnię.
- Do dużej miski wlej pozostały olej, dodaj grzyby, marchew, paprykę, cebulę, dodaj ok. 1/4 szklanki wody. Dokładnie wymieszaj.
- Rozgrzej patelnię, dodaj warzywa, dodaj szpinak oraz makaron. Wlej sos, dokładnie wymieszaj. Przykryj i gotuj około 10 minut.
- Zdejmij z ognia i dodaj usmażone mięso, jeśli go używasz. Dopraw jeszcze olejem sezamowym i uprażonym sezamem. Przełóż na talerze. Możesz podać do tego pokrojony cieniutko omlet.