

Minął miesiąc na wsi. Kiedyś wydawało mi się, że regeneracja zmęczonej głowy trwa tak z tydzień. Ot, opuszczasz miejsce, które Cię stresuje, udajesz się w rejony, gdzie przyroda wita Cię otwartymi ramionami, jedna dobrze przespana noc, kilka spacerów i gotowe. Dziś zaczynam rozumieć, dlaczego w dawnych czasach udawano się „do wód” na długie tygodnie albo i miesiące. Dlaczego ludzie o słabych płucach czy sercu wyjeżdżali na pół roku w szwajcarskie Alpy, żeby mieć czas na spokojne podreperowanie zdrowia.
Potrzebowałam trzech tygodni, żeby się porządnie wyspać. Żeby pewnego dnia obudzić się o szóstej rano i stwierdzić, że oto jestem gotowa na wszystko. Zaparzyłam kawę, wzięłam zdziwionego tak wczesną pobudką psa i poszliśmy wzdłuż łąki na spacer. Każdego dnia widziałam więcej, zaczęłam rozróżniać otaczające mnie rośliny i zwierzęta. Już wiedziałam, gdzie i kiedy pasą się sarenki, jaki głos wydaje bażant i jak wygląda dudek (to chyba najbardziej kosmiczny ptak, jakiego udało mi się zobaczyć w naturze. Jest piękny.) Nagle stosy przyrodniczych książek, które z takim zapałem zbierałam od liceum, zaczęły mieć sens i mogłam obrazki zweryfikować z rzeczywistością.

To, co mnie zdziwiło, ale właściwie to przecież tyle słyszałam o tym, więc dziwić mnie nie powinno, że jeśli przyrodzie pozwolisz działać, to sama sobie poradzi np. z nadmiarem szkodników, takich jak mszyce czy ślimaki. Zresztą, tu bezdomny ślimak bez muszli nie jest szkodnikiem, ma swoje miejsce w szeregu. Rośliny, które z uporem próbowałam uprawiać w mieście, a które tak skutecznie mi się opierały i umierały, tutaj rosną wszędzie: łany krwawnika, wrotyczu, sadźca purpurowego czy krwawnicy, łąkowe goździki, przytulie i firletki.



I noce pełne gwiazd.



