Styczeń przyniósł nam prawdziwą zimę, ze śniegiem skrzypiącym pod butami, smogiem niesionym znad działek, mroźnymi porankami i psem nerwowo biegającym między krzakami.
Kolejne mleczaki chowane pod poduszkę dla Wróżki Zębuszki, bale karnawałowe, wieczorne wyprawy tramwajem.
Styczeń rozpoczął się dla mnie książkowymi zachwytami. Dosyć tradycyjnie, można by rzec. Często pod koniec roku trafiam na coś mniejszym lub większym przypadkiem i tak też stało się tym razem. I koniecznie muszę Wam o tych zachwytach napisać.
„Marianna i róże. Życie codzienne w Wielkopolsce w latach 1890-1914 z tradycji rodzinnej” Janiny Fedorowicz i Joanny Konopińskiej.
A było tak. Wybrałam się na spacer po Poznaniu. Zamierzałam zobaczyć, jak tam mają się sprawy na poznańskim Starym Rynku. Słyszałam, że kostka już położona i można po niej dreptać. I rzeczywiście. Robotnicy wprawdzie jeszcze są, podobnie jak i różne maszyny, ale spacer jak najbardziej jest już możliwy. Było zimno i szaro, padał deszcz, a może śnieg, już nie pamiętam. Wstąpiłam do Księgarni Arsenał. Nie pamiętam, czy byłam w niej już wcześniej. Raczej nie, chyba że wizyta ta roztopiła się gdzieś w mojej pamięci. Weszłam otwierając stare, skrzypiące i przeszklone drzwi i poczułam tak dobrze mi znany, a trochę zapomniany zapach nowiuteńkich książek. Książek równiutko ułożonych w rządkach, starych i nowych wydań (znalazłam tam zafoliowane zbiory japońskich wierszy, które kupiłam jeszcze w liceum, a z tego, co mi wiadomo, później już nie było wznowień). Starszy miły pan i całkiem sporo ludzi, nie tylko oglądających, ale też rozmawiających i kupujących. Spędziłam tam sporo czasu wychodząc z książkami pod pachą. Wracając zajrzałam do księgarni świętego Wojciecha. Kolejnej ksiegarni „w starym stylu”, ale tutaj dodatkowo pełnej dewocjonaliów, świętych obrazków, medalików, modlitewników i kalendarzy. Mam duży sentyment do takich miejsc. I tam znalazłam książkę, która przykuła moją uwagę ze względu na okładkę – niedzisiejszą, trochę retro. Czym prędzej sprawdziłam, czy książka jest też dostępna w mojej bibliotece. Jest!
Czy pisałam Wam już, że jestem fanką Książkomatów? Powiem Wam, co to są Książkomaty, bo, okazuje się, to nie jest takie oczywiste. W Warszawie książkomaty były zwykle przy wypożyczalniach. Można było zamówić książkę i odebrać lub zwrócić ją do książkomatu. Tutaj, w Poznaniu, książkomaty są zazwyczaj w miejscach, gdzie nie ma biblioteki. Jeśli masz kartę do biblioteki, to możesz zalogować się do niej przez internet, zamówić co tam Ci się podoba i odebrać dzień lub dwa później w książkomacie. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy pewnego dnia przeczytałam w gazecie, że z tego książkomatu korzystają… 4 osoby i biblioteka zastanawia się, czy go gdzieś nie przenieść. Ludzie kochani, dlaczego nie chcecie korzystać z książkomatów? Macie do dyspozycji tysiące książek, w tym nowości, dowiezione do dogodnego miejsca. I to za darmo. Nic, tylko korzystać! Książkomaty są w często uczęszczanych miejscach, np. hipermarketach. Ja dużo książek kupuję, ale czytam jeszcze więcej, więc korzystam z tej możliwości bardzo, bardzo często.
Wracając do tematu: wypożyczyłam „Mariannę i Róże” i oszalałam! Ta książka to opowieść powstała na kanwie archiwum rodzin Malinowskich i Jasieckich, którzy osiedli w Wielkim Księstwie Poznańskim na przełomie XIX i XX wieku. Dwie autorki, z których jedna, Joanna jest córką Stefanii z Jasieckich Konopińskiej. Starszej pani, która nie tylko potrafiła opowiadać o dawnych czasach, ale posiadała też wielki, drewniany kufer, pełen rodzinnych pamiątek, przekazywany z pokolenia na pokolenie, począwszy od końca XIX wieku. Zdjęcia, dokumenty, przepisy kulinarne, rachunki, świadectwa szkolne, listy oraz inne rodzinne pamiątki i pamiętniki. Na ich podstawie powstała ta piękna książka.
Jak tylko zaczęłam czytać książkę z biblioteki, zapragnęłam mieć od razu swój egzemplarz. Książka jest co jakiś czas wznawiana, więc dosyć łatwo ją kupić.
Historia rodziny Marianny Jasieckiej i jej męża Michała, w tle codzienność, ale też historia. O tym, jak się kiedyś wychowywało dzieci, jak pracowało na gospodarstwie i w majątku, ale też znane, szczególnie w Wielkopolsce, postaci historyczne, jak Emilia Sczaniecka (to niesamowita postać!) Nie wiem, czemu poza Wielkopolską tak niewiele się o niej mówi. Kiedyś postaram się opowiedzieć o niej więcej, bo warto.
Przyznam szczerze, że jako Warszawianka spędzająca wakacje u babci na Podlasiu, wcześniej nie wiedziałam praktycznie nic o historii Wielkopolski. Owszem, historia, jaką nam się podaje w szkole – bitwy, powstania i daty – a jakże, ale o tym, jak wyglądało tu życie? Nic a nic.
Polecam Wam bardzo. Jeśli nie jesteście przekonani, czy to lektura dla Was – wypożyczcie z biblioteki. Proszę, nie dajmy się marnować Książkomatom, niech nam wszystkim służą jak najdłużej!
Do przeczytania,
Wasza L.