Było pięknie. Zapach mokrych liści i lekko pomarszczona tafla morza, która z wysokiej skarpy wygląda jak miękki koc. Żaglówki, które z tej odległości przypominały namalowane piórkiem ikonki.
Ktoś w starej puszce próbował rozpalać ogień. Inny ktoś pożyczył komuś szalik.
Położyłam głowę na złotych liściach, czułam, jak mija czas.
Surowe piękno przyrody wyostrza myśli, a to, co niewerbalne staje się ważniejsze niż wypowiadane słowa.
Jak bliskość, którą jedni rozmieniają na drobne, a inni nie.
Nim zdążyłam wsiąść do samochodu, zaczął lać deszcz. W drodze do Warszawy jadłam zimne placki ze śniadania w Spółdzielni Literackiej. (Gdybym mogła, Spółdzielnię przeniosłabym do Stolicy).
* * *
A niedługo napiszę Wam o tym, jak piekłam serniki u Tomasza Dekera.
Do szybkiego przeczytania!