Relacja między matką a córką to sprawa ulegająca nieustającym zmianom. Kiedy urodzi się dziewczynka i dostaniesz takie małe zawiniątko, zwłaszcza jeśli jest to pierwsze zawiniątko, nie bardzo wiesz, jak potoczy się Wasze życie. A potem ona zaczyna rosnąć i albo lubi lalki albo i nie. Chce tak jak Ty malować paznokcie albo woli wspinać się po drzewach. I choć wszyscy dookoła mówią, że wygląda dokładnie tak, jak Ty, to wiesz i czujesz całą sobą, że różnicie się diametralnie.
Czas mija szybko. Wiem, to banał, ale kiedy ma się dzieci, widać to jakby wyraźniej. Nie bardzo wiadomo, kiedy zawiniątko staje się nastolatką, a potem to już z górki. Pierwsze i drugie bunty, zamykanie przed Tobą drzwi do swojego pokoju, choć tak niedawno byłaś całym jej światem. Mniej więcej o tym są „Podróże z owocem granatu”.
Dawno nie miałam w ręku książki, która by mnie tak cieszyła i bolała trochę. Z którą chodziłabym po domu, żeby czytać w przerwach codziennych zajęć. Którą brałabym ze sobą na zakupy, żeby gdzieś po drodze zatrzymać się na światłach i uszczknąć z niej choć kilka zdań.
Sue Monk Kidd jest pisarką, znaną przede wszystkim z Sekretnego życia pszczół, a Podróże z owocem granatu są jej relacją z wyprawy, jaką odbyła ze swoją 22-letnią córką, która jest współautorką książki. To zderzenie dwóch kobiecych światów: tej, która właśnie wkracza w dorosłe życie i jej pięćdziesięcioletniej matki, która przygląda się sobie wiedząc, że młodość właśnie dobiegła końca. Jeszcze nie starość, ale już nie młodość. Zawieszenie, twórcza zapaść. To powieść o poszukiwaniu siebie i relacji z najbliższą osobą. Autorki podróżują we dwie przez Grecję, Turcję i Karolinę Południową, a książka jest zapisem pełnym odniesień do miejsc mitycznych, które wspólnie odwiedzają.
Fantastyczne tłumaczenie Marty Kisiel-Małeckiej, które przywodzi mi na myśl książkę Frances Mayes, Pod słońcem Toskanii, która pisząc ją, była w podobnym wieku do Sue Monk Kidd. Ta lektura po prostu wciąga nas i zmusza do refleksji nad tym, co było, jest i co będzie. Zwraca uwagę na to, jak ważne są relacje z dziećmi, w których czasem odbijamy się jak w lustrze.
Książka ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego 17 marca 2016 roku.
Mini ptysie: chouquettes
Bardzo lubię uniwersalne ciasto ptysiowe. Jest łatwe, choć żeby uzyskać w miarę idealny kształt ciastek, warto zaopatrzyć się w rękaw cukierniczy i końcówkę (tylkę) z dużym otworem (ok. 1 cm średnicy). Polecam jednorazowe rękawy cukiernicze, do kupienia w każdym większym sklepie.
Przepis zaczerpnęłam z książki: The French Baker, J-M Raynaud
Składniki
- 125 ml wody
- 125 ml mleka 3,2%
- 100 g masła
- 2,5 g soli
- 150 g mąki pszennej
- 3 jajka plus 1 dodatkowe do posmarowania ciasteczek
- cukier perlisty
Przepis
- Wodę, mleko, masło i sól umieścić w garnku i zagotować.
- Powoli, ciągle mieszając, wsypać mąkę i mieszać drewnianą łyżką do czasu, aż masa będzie sztywna (2-3 minuty).
- Przełożyć masę do misy miksera wyposażonej w płaską końcówkę do ubijania (tzw. „wiosło”) i miksować przez chwilę, aż masa delikatnie ostygnie.
- Wciąż miksując dodawać po jednym jajku.
- Masę przełożyć do rękawa cukierniczego zaopatrzonego w końcówkę (tylkę) z otworem o średnicy ok 1 cm. Jeśli nie mamy rękawa, możemy nakładać porcje masy przy pomocy 2 łyżeczek do herbaty.
- Na blasze wyłożonej papierem do pieczenia układać porcje masy o średnicy ok. 3 cm, w odstępach 5 cm (ciasteczka urosną)
- Każdą z nich posmarować rozbełtanym jajkiem, posypywać obficie cukrem perlistym.
- Piekarnik nagrzać do 180 st C.
- Wstawić ptysie i piec 15 minut (nie wolno otwierać piekarnika podczas pieczenia, bo ptysie opadną).
- Zmniejszyć temperaturę do 170 st C i piec kolejne 15-20 minut (lub do czasu aż ciasteczka będą rumiane, złotobrązowe).
Smacznego!